Wyszukaj:

sobota, 18 grudnia 2010

Iiyajia

Dzień jak każdy inny. Słońce świeci na błękitnym niebie i ostro przygrzewa. Przez okno jak zwykle widać ulicę, po której nieprzerwanie jeżdżą samochody. Ludzie, każdy w swoim tempie, chodzą z jednego miejsca w inne. Wszyscy cieszą się z nadchodzącego festynu. Szarżują po sklepach jak rycerz na rycerza w walce. Nikt nie wiedział co ma się tego pięknego dnia stać. Siedziałem akurat przy moim komputerze i pisałem pracę domową. Doprawdy, nadal się jeszcze nie przedstawiłem. Nazywam się Edward Ferberg, od niedawna jestem studentem Uczelni Cambridge. Ale wróćmy do historii tego co się działo. W domu panowała cisza i spokój. Jednak coś miało je zamącić, chociaż jeszcze nie miałem tak naprawdę pojęcia co dokładnie miało to być.
Aż w końcu przyszedł czas, kiedy trzeba było udać się na ten festyn. Przyszli po mnie rodzice i siostra. Mieliśmy rodzinnie udać się na tą tzw. uroczystość. Nie wiedziałem nawet z jakiej to okazji miało się odbyć, nie obchodziło mnie to. Po prostu chciałem to jak najszybciej mieć z głowy. Nie przepadam i nie przepadałem nigdy za takimi imprezami. Ale cóż poradzić, lepiej wykorzystać okazję i udać się gdzieś z rodzinką, którą rzadko widywałem od wstąpienia w szeregi studentów Cambridge. Wyszykowałem się na wyjście i wszyscy razem wyszliśmy z mego mieszkania, aby udać się do parku, gdzie właśnie ów festyn miał się odbyć. Od małego zawsze lubiłem tu przychodzić, ale tylko wtedy, gdy nie było tu tak głośno. Przyjście tutaj zawsze dawało mi ukojenie, może ta zieleń tak na mnie działała? Nie wiem tego, ale jak zawsze wszystko tutaj mieniło się wspaniałą zielenią oraz kolorami zasadzonych kwiatów. Tego dnia wcale nie miałem ochoty się tu zjawić, właśnie z powodu tego festynu. Nie wiem, jak ludzie mogą to znosić, pełno dzieciaków, kolorowych balonów, stoisk i takich różnych rzeczy. Ale to nie był jedyny powód, dla którego nie chciałem się tu dziś pokazać. Otóż możecie nazwać mnie dziwadłem, popaprańcem i innymi określeniami tego typu, nigdy o tym nikomu nie mówiłem, żadnemu nauczycielowi, psychologowi, a nawet mojej siostrze, którą kochałem nad życie. Odkąd pamiętam miałem dziwne sny. Sny, które się spełniały...dosłownie. Gdy byłem dzieckiem, przyśniło mi się, że w szkole mój najlepszy przyjaciel odejdzie. Ale nie w ten sposób, że po prostu pójdzie sobie gdzieś daleko. Może owszem, daleko, ale nie namacalnie. Śniło mi się, że umiera. Dokładnie, byłem przy tym. Powtarzam byłem przy tym jak go zamordowano. Byłem w tym miejscu jakby duchem. Widziałem i słyszałem. Może gdybym powiedział o tym, znaleźliby sprawcę, który zabił rodziców mego przyjaciela i jego samego, lecz nie uczyniłem tego. Zachowałem to dla siebie. To był mój pierwszy taki sen, było to dla mnie ciężkie przeżycie. Tak więc, jak już mówiłem, miałem sen z tych spełniających się. We śnie tym widziałem jak na festynie, na którą właśnie idę z moją rodziną, zdarzyło się coś strasznego, streszczę to krótko. Stałem gdzieś między drzewami, gdy nagle z nieba zaczęły spadać prawdopodobnie meteoryty. Niektóre z nich miały naprawdę duże rozmiary. Ziemia w okolicy, zaczęła się rozstępować. Widać było wielkie szczeliny i dziury powstałe na skutek uderzeń meteorytów. Wtedy gleba pod mymi stopami rozwarła się i nastała ciemność. W tymże właśnie momencie obudziłem się. Wróćmy jednak do rzeczywistości...
Wreszcie dotarliśmy do parku. Wielu ludzi już się krzątało i bawiło. Rodzice zostawili mnie i moją siostrę samych. Przedstawię teraz ją. Nazywa się Alice Ferberg i jest młodsza ode mnie.
-ED! Idziemy gdzieś? - zapytała energicznie Alice.
-A masz kasę? - uśmiechnąłem się do niej.
-Ej noo! Bądź dżentelmenem! Facet powinien stawiać! - odrzekła swoim dźwięcznym głosem.
-Dżentelmeni już wymarli moja siostro. - rzekłem formując barwę głosu tak, by myślała, że się mądrzę.
-No wiesz co! Żadna dziewczyna cię nie będzie chciała!
-Na razie nie mam na takie dyrdymały czasu. - powiedziałem w ripoście.
-Łuuu... Ale wstyd, żeby dziewczyna musiała za ciebie płacić.
-Dobra, dobra! Ja płacę. - dałem za wygraną.
Z nią nikt nie wygra w kłótni. Jest w tym genialna jak nikt inny. Gdyby za to można było otrzymywać nagrody Nobla, pewnie moja siostra by już go dawno otrzymała. Zawsze ma również coś w zanadrzu. Ciekawe po kim to ma.
Tak więc udaliśmy się do stoiska z watą cukrową. Zamówiliśmy dwie duże. Poszliśmy w stronę ławki, a usadowiwszy się na niej zaczęliśmy wcinać naszą watę. Następnie mojej ukochanej siostrze zachciało się lodów, dlatego pobiegliśmy w stronę stoiska z nimi.
-Kto pierwszy!! - krzyknęła w biegu.
Pobiegłem za nią i wtedy to nastąpiło. Mój sen zaczął się spełniać. Z nieba zaczęły spadać wielkie meteoryty i ziemia już powoli się rozstępowała. Wszystkich ludzi ogarnął chaos. Biegli we wszystkich kierunkach, uważając na to by nie przygniótł ich żaden pocisk. Jednak wielu ludzi już spadło w szczeliny lub dopadły ich meteoryty. Ogarnął mnie szok, nie mogłem się ruszyć, jakbym był sparaliżowany. Widziałem, jak niebo stawało się ciemne i pochmurne. Szczęśliwie żaden meteoryt mnie jeszcze nie trafił. Wtedy na moich oczach ujrzałem jak Alice spada w nowo powstałą szczelinę. Paraliż ciała momentalnie zniknął. Moim najszybszym sprintem pobiegłem w jej stronę, ale... spóźniłem się. Zobaczyłem tylko jej rękę, która po sekundzie znikła, spadając w ciemności otchłani. Doprawdy! Czy to już koniec świata?! Poczułem straszliwą rozpacz i pustkę. Łzy popłynęły mi po policzkach. Wstałem i odskoczyłem, gdyż zgniótłby mnie lecący w moją stronę meteor. Zacząłem uciekać. Nie wiedziałem, nawet gdzie. Biegłem po prostu przed siebie. Robiło się coraz ciemniej. Wtedy, nie wiem, może mi się przewidziało, ale w jednej z szczelin ujrzałem ślepia. Złowrogie i błyszczące w ciemnościach. Widać w nich było rządzę zabijania. Nastąpiło to w jednej sekundzie. Potem nie było już po tym śladu. Nawet nie wiedziałem, że biegnę dalej. W końcu spostrzegłem, że jestem w jakimś gąszczu. Było wiele drzew. Bałem się. Strach, wielki strach, którego nie da się opisać. Wszystko działo się jak w moim śnie, a teraz już wizji przyszłości. Zacząłem krzyczeć. Ze smutku, z żalu, musiałem to jakoś wyładować. I nagle ziemia się rozstąpiła. Spadałem. Nie czułem nic pod stopami. Widziałem tylko ciemność. I znowu te ślepia przez ułamek sekundy. Nie wiem czy spadałem długo, ale podczas tego, czułem jakby coś się o mnie ocierało. Coś cienistego. Lecz gdy chciałem to dotknąć, nic już nie czułem. W końcu straciłem przytomność.
Nie wiedziałem wtedy, czy jeszcze żyję, czy nie. Wiem tylko, że nic nie czułem. Nic prócz żalu do losu. Czułem jakbym był w nicości, obecny tylko duszą.
Obudziłem się. Leżałem w jakimś pokoju, na wygodnym łóżku i pod ciepłą kołdrą. Usiadłem. Wszystko niemożliwie mocno mnie bolało. Na większości mojego ciała miałem bandaże. Położyłem się, by nie odczuwać bólu, a potem rozglądałem się po pomieszczeniu. Było ono dość niesamowite. Jak z książek, które uwielbiałem czytać. Pokój był dość...inny? Przy ścianie stały półki z ogromną ilością przeróżnej maści ksiąg, obok nich stało drewniane biurko, natomiast po moim prawym boku, obok łóżka znajdowała się duża szafa z tego samego tworzywa co pozostałe meble. Wszystkie ściany były przyozdobione malowidłami. Na środku pokoju leżał zgniło zielony dywan z wzorami czarnych liści, a podłoga, na której leżał, była z ciemnego drewna. Nagle głośny dźwięk rozproszył ciszę, spostrzegłem, że drzwi otworzyły się. Aż mnie zatkało! Nie byłem pewny swojej miny, ale na pewno wyglądała na niesamowicie śmieszną. W wejściu stała wysoka postać o długich, rudych włosach, kobieta, albo raczej elfia panna, bo miała zaostrzone i dłuższe uszy. Wyglądała tak jak opisywali elfy autorzy książek. Jej twarz była niesamowicie piękna, usta jasno różowe, oczy brązowe, w rękach trzymała tacę z jakimś napojem. Podeszła bliżej łóżka i usiadła na krześle z winorośli, które się tak nagle pojawiło... znikąd. Włosy elfki przepięknie falowały podczas każdego ruchu.
-Widzę, że się w końcu obudziłeś. - jej głos był równie piękny co osoba.
Nie mogłem wykrztusić żadnego słowa. Nic, nawet najmniejszego dźwięku.
-Szkoda, że nie widzisz swojej miny chłopcze. - rzekła.
Teraz poczułem, że mam szeroko rozdziawione usta i oczy. Pospiesznie przywróciłem się do normalnego stanu.
-G...Gdzie j...ja j...jestem? - jąkając się, zapytałem.
-Jesteś w Eldorii, jednym z wielu miast elfów. Co tak cię dziwi? - oznajmiła i zapytała.
-Skąd j...ja s...się t...tu w...wziąłem? - naprawdę, czułem się jak we śnie. To wszystko było niczym bajka, opowieść fantasy.
-Znalazłam cię w ciemnych jaskiniach. Leżałeś jak placek, już myślałam, że nie żyjesz. - odpowiedziała na moje pytanie.
-D...dziękuję. - rzekłem.
-Nie ma sprawy. - uśmiechnęła się – Nie mogłam cię tak zostawić. - a potem zamyśliła się na chwilę – Jak się nazywasz?
-N...Nazywam s...się Edward Ferberg, proszę pani.
-Co za dziwne imię... Ja jestem Dianai. Tylko proszę, nie mów do mnie „pani”, bo czuję się bardzo staro. - i znów wydała z siebie ten uroczy chichot.
Opuściłem głowę na poduszkę i wpatrywałem się od tej chwili cały czas w twarz elfki.
-Ile ja tu leżę? - zapytałem, bo to pytanie nie dawało mi spokoju.
-Oj...Długo. Jakiś miesiąc chyba.
Zbiła mnie z pantałyku. Myślałem, że o wiele więcej, z pięć lat jakieś. A tu tylko miesiąc. Jeden miesiąc! Poczułem się senny. Nie mogłem nic zrobić, zasnąłem. Nic mi się nie śniło, pierwszy raz w życiu. Mijały godziny. Wreszcie obudziłem się znowu. Usiadłem, lecz ponownie poczułem ostry ból na całym ciele. Dlatego wróciłem do pozycji leżącej i zastygłem w bezruchu. Wtedy spostrzegłem, że ona nadal siedzi przy mnie na swoim krześle opierając się ręką o oparcie dla przedramion. Przyglądała się z natarczywością.
-Coś z...ze mną nie tak? - zapytałem się jej.
-Nie... Przynajmniej nic poważnego. Tylko nigdy nie widziałam takiego kogoś jak ty. Masz takie krótkie uszy. Jesteś ludziem? - odpowiedziała nadal się we mnie wpatrując.
Rozbawiła mnie tym, aż uśmiechnąłem się pod wpływem tego.
-Jestem człowiekiem, a nie ludziem. - uśmiech nie znikał.
-Wybacz, nie często ich tu widujemy. My nazywamy ich Vornini, czyli w naszym języku zachłanni.
-Jak jest na zewnątrz? W waszym kraju? - zapytałem znienacka.
-Teraz jest dzień. Słońce świeci między koronami drzew. Prawie cała okolica jest w drzewach. - odpowiedziała krótko, ale zwięźle, choć mogła opisać to bardziej atrakcyjnie.
-Będę mógł wyjść? - zaintrygowało mnie to. Chciałem zobaczyć innych.
-Pewnie, tylko na początek dojdź do siebie. - odrzekła z troską, słyszalną wyraźnie w głosie.
Dianai wstała z krzesła i podeszła do biurka, na którym coś leżało. Wzięła ową rzecz. Była to przezroczysta buteleczka z niebieskim płynem. Przysunęła krzesło bliżej łóżka usiadła z gracją i podała mi buteleczkę.
-Masz wypij to, a szybciej wyzdrowiejesz. - poleciła.
Wziąłem od niej przedmiot i otworzyłem go. Powąchałem zawartość buteleczki, ale nie wyczułem żadnej woni, a następnie niepewnie przechyliłem ją i zacząłem pić. Od razu wyczułem smak, płyn był słodko kwaśny i dość smaczny, choć na języku wydawał się trochę gęsty, a wręcz oleisty. Wypiłem całość i poczułem nagły przypływ siły. Dianai jednym i zręcznym ruchem zabrała mi naczynie z ręki i szybko położyła na biurku, po czym wróciła na krzesło.
-Jak się czujesz? - zapytała.
-Wspaniale! Mam takie uczucie wielkiej siły. - odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
Po jakimś czasie zasnąłem znowu. Usłyszałem tylko jak piękna elfka wychodzi i zamyka za sobą w drzwi. Potem już zapadłem w głęboki sen. Nic mi się nie śniło. Naprawdę, bo gdyby przyszedł do mnie jakiś sen to zapamiętałbym go dokładnie. Nie miałem pojęcia co się stało, że tak nagle przestałem śnić. Może dlatego, że nic ciekawego nie mogło się zdarzyć.
Następnego ranka, w rzeczy samej nie miałem pojęcia, czy jest to jeszcze noc, czy jednak dzień. W pokoju nie było żadnych okien, ani też żadnego przyrządu do odmierzania czasu. Nie czułem się jeszcze dość na siłach więc zacząłem przyglądać się obrazom, które wisiały na ścianach. Jeden z nich szczególnie przykuł moją uwagę. Przedstawiał on wielkiego węża o złowrogim spojrzeniu, jego oczy aż hipnotyzowały. Naprzeciw zwierzęcia stał człowiek jakby grożący mu swym mieczem. Miał kasztanowe krótkie włosy, podobne do moich i odziany był w srebrną zbroję. Obie postacie znajdowały się na pustej przestrzeni, jedynie na horyzoncie dostrzegłem kilka drzew. Odwróciłem wzrok, poczułem przypływ siły i teraz nie mogłem wytrzymać, więc wstałem. Me ciało już mnie aż tak nie bolało, jedynie w niektórych miejscach. Spróbowałem się przejść. Przyszło mi to jednak z trudem, prawie bym się wywrócił. Po jakimś czasie jednakże moje nogi przyzwyczaiły się do poruszania. Następnie zacząłem się rozciągać, najpierw ręce, potem nogi i jeszcze wykonałem inne czynności. Podszedłem do półek z książkami i zacząłem przeglądać wzrokiem grzbiety okładek. Zupełnie nie rozumiałem tytułów, zapewne napisane zostały w innym języku. Nagle usłyszałem jakiś dziwny dźwięk. Prawdopodobnie dochodził z zewnątrz. Był słyszalny coraz bardziej. I wtedy dach się zawalił. Zobaczyłem jedynie czarną i nienaturalnie wielką rękę. Reszta ciała stwora skryła się w dymie powstałym na skutek zawalenia domu. Wiem tylko, że opadłem na ziemię. W dymie ledwo było coś widać. Jedyne co potem zobaczyłem, to wchodzącą do pokoju Dianai. Spostrzegłem wielki miecz w jej dłoni. Chyba zaczęła walczyć z napastnikiem. Nic więcej już nie pamiętam. Straciłem przytomność.
Obudziłem się z krzykiem. Leżałem na miękkiej, gęstej trawie wśród wielu drzew. Widziałem ich wielkie korony. Nade mną siedziała po turecku elfka i wpatrywała się we mnie. Ujrzałem na jej ramieniu przewieszoną pochwę z mieczem. Tym mieczem, którym walczyła z napastnikiem. Jej twarz wyrażała jakby smutek.
-Edwardzie nic ci nie jest? - zapytała z troską.
Dopiero teraz spostrzegłem, że mówi podobnie jak moja siostra. W tej chwili, w której o niej pomyślałem poczułem ogromny żal w sercu. Tak straszliwy, że aż położyłem dłoń w okolicy mojego serca.
-Edwardzie! Wszystko w porządku? - zapytała jeszcze raz.
-Tak... - tylko to mogłem odpowiedzieć.
-To dobrze. - uśmiechnęła się.
-C...co się w ogóle stało, Dianai? - chciałem dowiedzieć się jak najwięcej o tym zdarzeniu.
-Zostaliśmy zaatakowani. W tej chwili jesteśmy daleko od miasta, gdyż wszystko tam zostało... doszczętnie zniszczone. - odpowiedziała ze smutkiem, wręcz rozpaczą w głosie. Musiała kochać tamto miejsce.
-Ale, ale kto to zrobił? - nie dawałem za wygraną.
-To były demony. Poddani tego, którego imię boją się wszyscy wymawiać. Dość niedawno zaczął działać... A teraz próbuje niszczyć... Podobno czegoś szuka. - odrzekła.
Zaniemówiłem. Czy to był jakiś cholerny sen? Czy to działo się w rzeczywistości? Nie mogłem tego wszystkiego ogarnąć. Wszystko było takie dziwne. Elfy, potwory, demony, jakiś antybohater. To wszystko było takie nierealne rodem z książek fantastycznych. Przez moment wątpiłem we wszystko co widzę. Spróbowałem wstać... i udało mi się, jednak z trudem utrzymywałem się na nogach. Elfka pomogła mi i zaczęliśmy iść przed siebie. Śledząc krajobraz, dostrzegałem piękne rośliny, przeróżnej wielkości drzewa, krzaki z białymi kwiatami. Ściółka leśna cicho skrzypiała pod naszymi nogami. W okolicy słychać było śpiew ptaków. Cały las się poruszał. Czegoś takiego nie dało się zobaczyć, nazwijmy to, w moim świecie. Tam tylko pełno samochodów, fabryk, wstrętnych zapachów. A tu słońce przyświecało nam z góry i prześwitywało przez korony drzew. Piękne to było jak nic innego. Szliśmy tak jakiś czas.
-Dianai, co teraz zrobimy? - zapytałem z pewną ciekawością.
-Teraz...? Teraz udamy się do Holdinii. Tam może sprawa tych demonów zostanie nam wyjaśniona. Dowiemy się dlaczego zaczęły atakować... - zamyśliła się.
Nie wiedziałem o co w ogóle chodzi. Przecież tutaj chyba nikt nie wiedział, że pochodzę z innego świata. A może ten mój świat już nie istnieje? Albo jeśli ja tylko śnię? To doprawdy frustrujące z niczego nie zdawać sobie sprawy. Jednak po jakimś czasie doświadczyłem dziwnego uczucia, jakby coś dziwnego się we mnie działo. Szliśmy tak nadal we dwoje. Zobaczyłem, że Dianai jest zmęczona pomaganiem mi w chodzeniu, ale nie dawała po sobie tego poznać. Jeżeli nie dawała, to skąd wiedziałem? Tak jakoś to wyczułem, sam nie wiem jak to wyjaśnić.
-Dianai? Może odpoczniemy? - zwróciłem się do niej. Najwidoczniej zaskoczyłem ją tym, że zauważyłem jej zmęczenie.
-Cóż...Możemy odpocząć jeśli nie masz nic przeciwko. - odpowiedziała i uśmiechnęła się serdecznie w moją stronę.
Pomogła mi usiąść. Sama potem też usiadła i zaczęła rozpalać ognisko. Ja tymczasem siedziałem oparty o drzewo i myślałem. W końcu zasnąłem. Zauważyłem, że często zasypiałem, czyżbym jeszcze nie wypoczął nawet po tym miesiącu? Wracając do mojego zaśnięcia, nie był to spokojny sen. Ale byłem prawie pewny, że spełni się jak inne. A więc, widziałem ogień, ciemne niebo z gwiazdami i księżycem. Dużo drzew i zdawało mi się, że słyszę odgłosy walki. Moim oczom ukazywały się ciemne postacie przypominające cienie. Lecz mogły bez trudu się poruszać i zadawać ciosy. Było w nich coś złowrogiego... I wtedy otworzyłem oczy i w tej chwili w ułamku sekundy bardzo blisko mojej głowy w korę drzewa wbił się czarny miecz, był duży i jakby cienisty. Powoli przerzuciłem wzrok na postać trzymającą ową broń. Przed swoimi oczyma ujrzałem taką cienistą postać jak w moim śnie. Tyle tylko, że teraz była wyraźniejsza. Posiadała masywne, czarne ciało, o oczach czerwonych i złowrogich. Z pleców wystawały stworowi skrzydła, a jego zęby były ostro zakończone. Na głowie miał rogi, z tego się domyśliłem, że to zapewne był demon. Usłyszałem krzyk, więc odwróciłem głowę w stronę z którego pochodził. Przestraszyłem się, bo zobaczyłem o wiele więcej podobnych mrocznych postaci. Na ziemi klęczała Dianai, a nad nią stał jeden z demonów gotowy ją zabić. Elfka była ranna, opierała się o swój miecz. Chciałem coś zrobić, ale strach mnie sparaliżował. Chyba byłem tchórzem. Tak jak wcześniej nie mogłem się ruszyć. To było okropne...nie móc panować nad swym ciałem. Usłyszałem świst - miecz wbił się teraz w inne miejsce, ale także blisko mojej głowy. Niemalże by mnie to uderzenie zabiło. Ten stwór chyba się ze mną droczył. Spoglądałem teraz na demona przede mną, unosił właśnie miecz, by zadać kolejny cios. Już miecz znajdował się o centymetr od mojej twarzy, ruszyłem ręką i... I zatrzymałem miecz! Z mojej ręki emanowała dziwna, jasnoniebieska aura. Trzymałem miecz tą ręką, moją prawą ręką! Poczułem siłę, spróbowałem zgnieść broń napastnika. O dziwo roztrzaskałem ją na kawałeczki, a wtedy mnóstwo fragmentów rozsypało się wokół. Pospiesznie wstałem. Demon rzucił się na mnie. Z mojej ręki nadal emanowała ta aura. Czułem niewiarygodną siłę. Nagle moja ręka jakby sama się poprowadziła. Trzymała teraz twarz potwora i w tejże chwili głowa roztrzaskała się zupełnie podobnie jak miecz. Padł martwy, a jego ciało rozpłynęło się. Nic z niego nie pozostało. Spostrzegłem, że Dianai przygląda mi się ze zdziwieniem, ja sam także byłem niewiarygodnie zaskoczony.
-UCIEKAJ GŁUPKU! - krzyknęła do mnie elfka.
-Ja...JA NIE ZOSTAWIĘ CIĘ TAK! - krzyknąłem w odzewie.
W jednej chwili dwa demony zaczęły kierować się w moim kierunku. Moja ręka znowu sama się poprowadziła, zatrzymała się na lewej stronie klatki piersiowej demona. Cały stwór rozszczepił się na kawałki, drugi tymczasem rzucił się na mnie, pod wpływem czego oboje się przewróciliśmy. Zaczął mnie dusić. Nie mogłem oddychać. I wtedy poczułem jakiś przepływ siły między czymś, a moją prawą ręką. Ręka wprowadziła tą aurę do ziemi, a z kolei z niej wyrósł szpikulec i błyskawicznie przebił ramię demona na wylot. On zraniony odskoczył. Następnie moja ręka powędrowała w kierunku jego głowy i roztrzaskała się na miliony fragmentów. Z żadnego nie leciała krew. Pomyślałem, że to dziwne. Ale w końcu to były zapewne te demony, o których mówiła Dianai. W pewnym momencie doznałem mocnego bólu głowy. Okazało się, że uderzył mnie demon atakujący z powietrza. Potem dobiegł do mnie następny i z całej siły walnął w brzuch. Poleciałem jak z procy i z szybkością najpotężniejszego wiatru uderzyłem o napotkane drzewo. Spadłem i klęczałem. To bolało.
-EDWARD! - krzyknęła Dianai.
Spojrzałem na nią, a już atakujące demony biegły w moją stronę. I bez ingerencji mojej woli z całego mojego ciała zaczęła emanować ta sama aura co wcześniej z ręki. Cały byłem nią otoczony. Gdy mniej więcej demony były tak blisko, by mogły mi zadać cios, aura uformowała się w szpikulce, które przebiły stwory na wylot. Padły martwe i także nic z nich nie pozostało. W pobliżu znajdowało się jeszcze pięć takich stworzeń. Bez mojego rozkazu otaczająca mnie aura, która zmieniła się przed chwilą w szpikulce powędrowała z wielką szybkością w stronę wrogów. Dwóch ten atak zabił, pozostałe niestety uniknęły uderzenia. Dwa z nich użyły swych skrzydeł i zaczęły lecieć w mym kierunku, ostatni zaś biegnąc sprintem szykował się do zadania ciosu mieczem. Szpikulce podążyły w stronę nadlatujących napastników, inna część aury uformowała się w rękę trzymającą miecz. Miecz z mojej aury rozpłatał jednocześnie broń demona i jego samego. Zranieni padli na ziemię i z ich ciał nie pozostał nawet proch. Ja natomiast po ich unicestwieniu zacząłem odczuwać wielkie zmęczenie. Traciłem powoli przytomność. Chwiejnym i wolnym krokiem podszedłem do mojej rannej towarzyszki, lecz już blisko niej straciłem przytomność i padłem na ściółkę leśną jak długi. Nie pamiętam co dalej było. Gdy nie byłem wśród ludzi, widziałem ciemność. Zaległa w moim umyśle blokując wszystkie sny i nie pozwalała mi w ogóle myśleć. Nic nie odczuwałem oprócz zmęczenia. Doprawdy sam wtedy nie wiedziałem, czy umieram, czy jeszcze nie.
Z tego co powiedziała mi Dianai leżałem nieprzytomny dwa dni i dwie noce. Kiedy się obudziłem, mną siedziała Dianai, jej piękne, brązowe i połyskujące w świetle dnia oczy spoglądały na mnie z współczuciem oraz z zaniepokojeniem. Moja głowa leżała na jej udach. Patrzyliśmy tak na siebie przez chwilę.
-Edwardzie, dobrze się czujesz? Jesteś strasznie blady. - powiedziała z nutą troski w głosie.
Spojrzałem na bandaże na jej brzuchu i prawym ramieniu. Ja w przeciwieństwie do niej nie odniosłem ran ciętych.
-Jestem tylko zmęczony. Ale z tobą chyba nie najlepiej jest... - rzekłem, stwierdzając.
-To nic poważnego. Odpocznij, jak dojdziesz do siebie wyruszymy w dalszą drogę. - oznajmiła mi spokojnym głosem.
Teraz spostrzegłem, że znajdujemy się w małej kamiennej jaskini. Nie było nam tu ciasno, ale dawała wrażenie malutkiej. Elfka położyła delikatnie moją głowę na torbie. Wstała, ale jej twarz wykrzywiła się w bólu, a na jej bandażu owiniętym woków brzucha wystąpiły plamy krwi. Rana musiała otworzyć się na nowo.
-Cholera... - powiedziała do siebie – Zaraz wrócę. Poszukam czegoś co można spożyć.
-Nie powinnaś się ruszać, rana jeszcze się nie zagoiła dostatecznie dobrze. Może zostań? Z głodu nie umrzemy. - odpowiedziałem z nutą prośby w głosie.
-Tak i będziemy wcinać korzonki i skały. - odparła jednocześnie z sarkazmem i lekkim rozbawieniem w głosie.
-Mi to nie przeszkadza. - powiedziałem z równym rozbawieniem.
Zawiesiła sobie miecz w pochwie na plecy i wyszła z jaskini. Ja leżałem, nadal odczuwając wycieńczenie. Rozmyślałem o tej dziwnej aurze i przypływie siły oraz o tych demonach. Po jakiejś godzinie wróciła Dianai, niosąc w małej torebeczce jagody i inne owoce, jej następnym krokiem było usadowienie się i położenie na ziemi wszystkich rzeczy. Oparła się o ścianę, ja też tak postąpiłem. Tylko, że mi poszło znacznie gorzej. Intuicja podpowiadał mi, że rana elfki nadal ją boli. Nie dawała jednak po sobie nic poznać.
-Jedz. Odzyskasz siły. - powiedziała.
-Ty też. - rzekłem i uśmiechnąłem się do niej.
Zaczęliśmy jeść owoce. Były smakowite. O różnych smakach i kolorach oraz kształcie. Jedne były czarnoniebieskie inne pomarańczowe, a jeszcze inne żółto kremowe. Po posiłku od razu poczułem się lepiej i wróciły mi siły. Jednak chciałem zapytać moją towarzyszkę o wiele rzeczy, a było tak mało czasu. Siedzieliśmy przez chwilę w głębokim milczeniu.
-Co to było... Wtedy jak nas zaatakowali? Co się ze mną działo? - zwróciłem się do niej, mając nadzieję, że wszystko mi wyjaśni.
-Hmm... Od czego by tu zacząć. Wiele jest do wyjaśnienia w tej sprawie. Jak by ci to ująć. Użyłeś wtedy swojej Iiyaji, czyli tak zwanej zmaterializowanej siły umysłu, można tak powiedzieć. To jakby taka aura tylko widoczna i silniejsza, która jest pod twoją władzą i możesz z nią zrobić prawie wszystko co zechcesz. - odpowiedziała krótko.
-No, ale nie rozumiem... - powiedziałem.
-Potem ci o tym powiem. Na razie jest za mało czasu na takie opowiadania. Wytłumaczę ci wszystko jak dotrzemy do Holdinii, dobrze?
-Dobrze, ale ze szczegółami. - odpowiedziałem jej.
-Tak, a teraz może już wyruszymy w dalszą drogę? - zapytała elfka.
-Dobry pomysł.
Wstałem i otrzepałem się. Po chwili wstała elfka. Zawiesiła swój wielki miecz na plecach. Zauważyłem, że złapała się za zabandażowaną ranę. Wiedziałem, że nadal ją bolała. Ruszyliśmy pewnym krokiem przed siebie, choć niezbyt szybkim ze względu na nasz stan. Zapewne szliśmy w kierunku tego miasta elfów, o którym mówiła Dianai. Na zewnątrz była ładna pogoda, słońce świeciło wysoko, gdzieniegdzie po niebie płynęły chmury. W koronach wysokich drzew śpiewały ptaki i poruszały się owady. Światło słoneczne odbijało się od zielonych liści i znajdujących się rzadziej małych stawikach w powierzchni ziemi. Przyjemnie się tak chodziło po lesie wśród tylu dużych drzew i innych roślin. Jednak ciągle irytowała mnie myśl, że dowiem się wszystkiego dopiero w Holdinii. Wydawało mi się, że wędrujemy całe wieki, a nigdzie nie było widać ani jednego zabudowania. Chyba mam opóźniony zapłon, bo dopiero teraz zauważyłem, że nie miałem tych samych ubrań co przed katastrofą. Na sobie miałem zielono szare szaty, ciemno brązowe spodnie i o ton ciemniejsze buty. Okryty byłem też płaszczem o kolorze bardzo ciemnej szarości. Naprawdę, jestem za mało spostrzegawczy. Cały czas wszystko dookoła było piękne. Nie tak jak w tamtym świecie, wszędzie autostrady i miasta. Tu było bajecznie, niczym z książek fantastycznych. Świat nietknięty przez niszczycielską moc ludzką.
W końcu wyszliśmy na małą bezdrzewną przestrzeń. Równiutkie koło bez drzew. Trochę dalej od środka stała drewniana chatka. Blisko niej rosło drzewo samotne drzewo, a przed domem stał prostokątny stół z drewna, a po jego dłuższych bokach umieszczone były pieńki do siedzenia. Niedaleko przy tym wszystkim znajdowało się ów drzewo dające swoją koroną przyjemny cień. Domek i podwórze otoczone były drewnianym płotkiem. Oprócz stołu, w ogrodzie mieściły się także miejsca, gdzie posadzone zostały owoce i warzywa. My stanęliśmy przed drzwiami chatki. Dianai zapukała, lecz nikt nie otwierał. W końcu usadowiliśmy się na pieńkach przy drewnianym stole. Czekaliśmy pewien czas, aż z lasu wynurzyła się pewna postać. Zmierzała w naszym kierunku. Był to mężczyzna, elf o czarnych włosach z jednym srebrnym pasmem. Był dosyć blady, a jego oczy tak blado niebieskie, że aż prawie białe. Na plecach zawieszony miał łuk z czarnego tworzywa., a przy bokach na brązowym pasie wokół bioder wisiały mu dwa sztylety w czarnych pochwach, każda z jedną srebrną czaszką. Spojrzał się na nas, od jego spojrzenia aż przeszły mi po plecach dreszcze.
-Witajcie! Co was tu sprowadza? - przywitał się i spojrzał na Dianai trzymającą się za brzuch.
-Witaj. Dawno się nie widzieliśmy... Vern... - powiedziała do elfa, który był zapewne gospodarzem chatki.
-Widzę, że jesteś ranna. Wejdźmy do mojego domu, uleczę cię. I potem porozmawiamy. - dał nam znać gestem byśmy poszli za nim.
Weszliśmy do domu. Wnętrze było niesamowite. Proste, a jednocześnie wspaniałe. Wskazał nam drzwi. Wszyscy przez nie przeszliśmy i zaczęliśmy schodzić w dół. W końcu doszliśmy do końca. Te podziemia były ogromne! Pełno pokoi, sal i innych rzeczy oraz pomieszczeń! Zaprowadził nas do dużego pomieszczenia gdzie znajdowało się wiele łóżek. Znajdowało się tu kilka półek z różnymi księgami oraz tyle samo półek z miksturami i ziołami. Doprowadził nas do jednego z łóżek. Niejaki Vern pomógł Dianai zdjąć miecz i powiedział, by położyła się na łóżku. Zrobiła to, o co prosił. Elf ściągnął czarną skórzaną rękawicę z z prawej ręki i usiadł na jednym z dwóch krzeseł przy łóżku.
-Chłopcze, usiądź. Teraz będę leczył Dianai. - uśmiechnął się i wskazał wolne krzesło.
Usiadłem i zacząłem przypatrywać się czynnościom wykonywanym przez czarnowłosego elfa. Ułożył on swoją prawą dłoń w okolicy rany, około dwa centymetry ponad, tak że jego prawica nie dotykała ciała. Z jego dłoni zaczęła emanować ta aura, tylko, że była ona koloru srebrnego. Rana zadana przez demona pod wpływem owej zmaterializowanej siły zaczęła się goić. Minęły dwie godziny zanim całkowicie uleczył Dianai. Następnie Vern odprowadził nas do swoich pokoi, sam natomiast udał się do innego pomieszczenia, prawdopodobnie był to salon z tego co widziałem po drodze. Mój pokój był pomalowany na ciemnozielony kolor. W jednym rogu pokoju stało łóżko. Usiadłem na nim i rozglądnąłem się po pomieszczeniu. Oprócz łóżka, znajdowała się tutaj też szafa, komoda, biurko, a na podłodze leżał dywan tego samego koloru co ściany. Nagle ktoś zapukał. Weszła Dianai. Usiadła na łóżku naprzeciw mnie.
-Ed... Powiedzieć ci więcej teraz? - rzuciła prosto z mostu.
-Opowiedz. Chcę się dowiedzieć – powiedziałem patrząc jej w oczy.
-Jak już mówiłam wcześniej. To co emanowało z twojego ciała podczas walki to była Iiyajia. Można nią sterować za pomocą umysłu i stworzyć prawie wszystko. To znaczy z tej aury możesz zrobić tylko to, na co pozwala siła i psychika twojego umysłu. Iiyajia podlega twojej woli.
-Ale...Nie rozumiem. Ja nad tym nie panowałem. To... To samo się tak stało. Jak to możliwe? - zapytałem.
-Hmm... Nie panowałeś nad tym? To mogło być spowodowane tym, że był to twój pierwszy raz użycia Iiyaji oraz tym, że byłeś przemęczony. - w jej głosie słuchać było nutę zaciekawienia tematem.
-To wtedy jak mogłem użyć tej siły skoro nawet nie wiedziałem co to jest? Skąd się to wzięło?
-Myślę... Myślę, że wtedy poniosły cię uczucia. Iiyaji w pewnej części kieruje serce. Każdy Iyjin, czyli ten który używa Iiyaji, ma inną osobowość, naturę. To znaczy także, że każda taka osoba ma inny kolor takiej aury. Dajmy, ktoś zły, okrutny może mieć Iiyajię koloru czarnego. A ktoś niesamowicie dobry może mieć białą. Jednak czasami kolor nie świadczy o osobie. Więc nie można osądzać na jej podstawie jeżeli nie ma się pewności. - wyjaśniła spokojnie.
-A jeżeli zmieni się osobowość, to czy wtedy kolor Iiyaji też się zmienia? - zapytałem z ciekawością.
-Nie, Iiyajia nie zmienia się. Kolor zostaje taki sam przez całe życie. - odpowiedziała.
W końcu skończyliśmy rozmowę. Dianai wróciła do swojego pokoju odpocząć, a ja zacząłem rozmyślać nad tym co mi powiedziała. Chciałbym, aby opowiedziała mi jeszcze więcej. Po godzinie zasnąłem. Obudziłem się dopiero pod wieczór, słysząc jakieś odgłosy na zewnątrz. Ktoś tam rozmawiał. Mogli to być to tylko Dianai i Vern. Nie słyszałem wyraźnie więc podszedłem bliżej drzwi i przystawiłem ucho.
-Nieszczęście się stało! To niemożliwe! - głos należał do Verna.
-Co się stało Vern? - zapytała Dianai.
-To straszne! Holdinia została zaatakowana! - odpowiedział Vern.
-To niemożliwe. - szepnęła - Aż do tego się posunęli? Zaatakowali stolicę! Jeżeli to zrobili to muszą być niewiarygodnie potężni. - rzekła elfka.
-To nie wszystko, została doszczętnie zburzona. Niewielu zdążyło się uratować. - dodał przepełnionym rozpaczą, ale też goryczą i gniewem głosem.
-Musiało być ich miliony! I ktoś musiał nimi przewodzić. Ktoś inteligentniejszy i potrafiący nad nimi zapanować, ktoś o wielkiej sile. Pomyśl, oni mogą zniszczyć cały świat!
-Podczas walki, był tam mój sokół. Widział co tam się działo. Przekazał mi obrazy. Wśród nich była osoba, która odróżniała się od demonów. To prawdopodobnie był człowiek, na dodatek używał Iiyaji. Ze stolicy pozostały najwyżej gruzy. - powiedział z niepokojem w głosie Vern.
-Wiesz jak ta postać wyglądała? - zapytała.
-Wiem. Jak już mówiłem sokół przekazał mi obrazy. - zamyślił się na chwilę - Postać była kobietą, miała kasztanowe średniej długości włosy, kremową cerę. Oczy zielone jak młode liście drzew. Ubrana była na czarno. Czarny płaszcz z kapturem, buty, koszula, spodnie. U pasa miała miecz jednoręczny, a na plecach łuk. Od jej spojrzenia biło zło. - skończył opis.
-Aha... Musi być potężna.
Słyszałem jak się rozstali. W końcu ich kroki ucichły. Ja tymczasem doznałem szoku. W mej wyobraźni powstał obraz mojej siostry. Czyżby też przeżyła? Przez jakiś czas byłem sparaliżowany myślą, że Alice mogła sprzymierzyć się z tymi złymi. Przede wszystkim martwiłem się o nią, a jeżeli zrobili jej jakieś pranie mózgu? Muszę się tego wszystkiego dowiedzieć. Muszę się z nią spotkać! Usiadłem na łóżku. Zacząłem obmyślać plan. Jakby się tu wymknąć bez zwracania uwagi na siebie. Nie chciałem innych narażać na niebezpieczeństwo. Postanowiłem wykorzystać mroki nocy i wypróbować swoją Iiyajię. Miałem zamiar przekraść się przez podziemia i wydostać na powierzchnię tak cicho jak to tylko się dało. Swój plan miałem wcielić w życie o północy, czyli dokładnie za godzinę.
Nadeszła chwila prawdy. Wyszedłem cicho z pokoju i zacząłem się przekradać do schodów. Miałem szczęście, że wszyscy spali. Doszedłem do schodów i poszedłem w górę. W końcu zatrzymałem przed drzwiami. Otworzyłem je i szybko wybiegłem z chatki. Teraz zacząłem biegnąć jak najszybciej w stronę lasu, by znaleźć się jak najdalej. Po jakiejś godzinie oddaliłem się o około kilometr od chatki Verna. Byłem już zmęczony ciągłym biegiem, dlatego widząc stawik podszedłem do niego aby się napić. Zaspokoiłem pragnienie i chwilę odpocząłem. Po jakimś czasie wpadłem na pewien pomysł. Dianai mówiła, że z Iiyajią można robić prawie wszystko. Tak więc chciałem skumulować aurę w nogach, bym szybciej mógł się poruszać. Teraz tylko zostało mi wprowadzenie tego pomysłu w życie. Zacząłem się skupiać nad wyzwoleniem Iiyaji. Jasnoniebieska aura zaczęła emanować z całego mojego ciała. Spróbowałem ją przekierować do nóg. Nie udało się, cała wyzwolona moc zniknęła. Z determinacją spróbowałem jeszcze raz. I znów ze mnie zaczęła emanować Iiyajia. Tym razem mi się udało. Przekierowałem całą ją wyzwoloną do nóg. Nie tracąc czasu pobiegłem przed siebie. Biegłem w tą stronę, którą mieliśmy z Dianai dotrzeć prosto do Holdinii. Biegłem bardzo szybko. Wiatr obmywał mi twarz. Mimo wielu drzew na mojej drodze nie wpadłem na nic. Nie przerywałem biegu, po jakichś kilku godzinach poczułem straszne zmęczenie. Zatrzymałem się i padłem zmęczony na ziemię pod jednym z drzew. Przebyłem bardzo długi odcinek z tego co wyliczyłem. Natychmiastowo zasnąłem. Śnił mi się kolejny proroczy sen. Dianai dosyć późnym rankiem zorientowała się, że mnie nie ma. Pobiegła z tym do Verna. Zamierzali mnie odnaleźć. Nie mieli jednak pojęcia dlaczego znikłem.
Gdy sen się skończył od razu się obudziłem. Tak praktycznie to obudził mnie padający deszcz. Okolica już nie był aż tak urocza jak poprzedniego dnia, słońce skryło się za chmurami. Poczułem pragnienie, dlatego też podszedłem do gałęzi z liśćmi, z których spływały strumyczkiem opady deszczowe. Ustawiłem głowę tak, by strumyczek wody spływał prosto do moich ust. Gdy napiłem się dostatecznie dużo, poczułem głód. Nie wziąłem nic ze sobą, więc zabrałem się do szukania jakichś dziko rosnących owoców. W ciągu kilkunastu minut znalazłem trochę pożywienia. Zjadłem wszystko i czułem się całkowicie wypoczęty. Potem zabrałem się do podróży. Teraz jednak już wiem jak wykorzystać Iiyajię do szybszego poruszania się. Postąpiłem tak samo jak poprzednim razem. I pobiegłem z zawrotną szybkością w tym samym kierunku co wcześniej. Wszystko się rozmazywało. Jednak z wyczuciem omijałem przeszkody. Myślałem nad tym, kiedy dokładnie Dianai i Vern zorientują się, że mnie nie ma. W końcu znowu się zmęczyłem. Zatrzymałem się na odpoczynek. Napiłem się wody deszczowej i tym razem ruszyłem w dalszą drogę normalnym spacerowym tempem. Dochodziło południe, a ja nadal szedłem wyznaczonym przez siebie szlakiem. Choć sam nie wiedziałem, czy idę w dobrym kierunku, coś w wewnątrz mnie podpowiadało mi co mam robić. Po drodze zauważyłem krzak z jagodami i zatrzymałem się by zjeść ich trochę. Napełniwszy żołądek, usiadłem na kilkunastominutowy odpoczynek. Nagle usłyszałem jakiś szmer. Początkowo wystraszyłem się, jednak szybko się opanowałem i zacząłem nasłuchiwać. Było strasznie cicho. Wiedziałem, że przed chwilą coś znajdowało się w pobliżu. Przygotowałem się do ewentualnej obrony tak, że w krótkiej chwili mogłem uaktywnić Iiayjię w dłoniach. Nagle coś się za mną pojawiło. Odruchowo odskoczyłem jak oparzony. Przede mną stał demon. Miał miecz, rogi wystające z głowy i czarną zbroję. Patrzył się na mnie tymi swoimi złowrogimi oczami. Zaszarżował na mnie mieczem. Ledwo uniknąłem ataku, szybko uaktywniłem Iiyajię i wycelowałem cios w głowę. Dostał, ale tylko przetoczył o kilka metrów dalej. Nic poważnego mu się nie stało. Spojrzałem na jego miecz. Cały był czarny. Uaktywniłem moją aurę w nogach i szybko podbiegłem do demona. Wycelował koniec miecza w moją głowę, jednak ja w ostatniej chwili złapałem go lewą ręką i rozwaliłem na wiele kawałków. Wycelował we mnie cios swoją olbrzymią łapą. Przeleciałem jakieś kilka metrów i uderzyłem o pień drzewa. Upadłem na ziemię, lecz szybko się podniosłem...Musiałem... Zacząłem biec z wielką szybkością na około potwora. W końcu zakręciło mu się w głowie od patrzenia na mnie. Upadł. W tym momencie podbiegłem do niego i wycelowałem cios prawą ręką w jego głowę. Demon złapał mnie za nią i wyrzucił w powietrze. Ledwo udało mi się wylądować. Poczułem metaliczny posmak na ustach, była to krew. Pomyślałem o szponach. Nagle z wierzchu dłoni obu rąk otaczająca je Iiyajia uformowała się w potrójne szpony o długości trzydziestu centymetrów. Nie tracąc czasu i pewności siebie ruszyłem ku wrogowi. Z dużą siłą uderzyłem w jego brzuch przebijając mu zbroję. Lewą ręką sięgnąłem jego głowy i roztrzaskałem ją na kawałki. Stwór natychmiastowo padł i zniknął. Stałem tak dysząc przy tym. Położyłem się na ziemi. Bardzo mocno bolał mnie brzuch od uderzenia tego demona. Zasnąłem. Obudziłem się dopiero pod wieczór. Słońce wyszło zza chmur, i jeszcze nie zaczęło zachodzić, a deszcz przestał padać. Wstałem i zacząłem szukać jakiegoś zbiornika z wodą. Niestety nic nie znalazłem i musiałem zadowolić się wodą z kałuży, następnie zjadłem jeszcze trochę jagód z krzaczka. Przypadkowo spojrzałem na ziemię. Leżało na niej jakieś zawiniątko. Otworzyłem je i moim oczom ukazał się srebrny pierścień. Założyłem go na palec serdeczny prawej dłoni. W tejże chwili poczułem przypływ siły. Nie zastanowiłem się nawet nad tym skąd ona się wzięła i uczyniłem co poprzednio, ruszając dalej. Stawało się coraz ciemniej. W końcu, gdy już nie mogłem nic widzieć podczas biegu zatrzymałem się, aby odpocząć. Ponownie zapadłem w sen.
Obudziłem się rano. Byłem wypoczęty, ale głodny i spragniony. Poszukałem wody i jakiegoś pożywienia. Znalazłem na szczeście coś podobnego do gruszki, ale zupełnie inaczej spakowało. Po zjedzeniu owego owocu już nie chciało mi się pić. Ruszyłem w dalszą drogę. Po jakimś czasie doszedłem do urwiska. Z niego widziałem w dali miasto. Z daleka nie było nic prawie widać, ale do moich nozdrzy doszedł zapach dymu. Pobiegłem w stronę miasta. Wiedziałem, że to była Holdinia. Moim oczom ukazały się gruzy miasta, kiedy dotarłem dostatecznie blisko. Wszystko było doszczętnie zniszczone. Wszystko wyglądało tragicznie. Czuć było zapach dymu, a niebo nad Holdinią było ciemne i złowrogie. Przechadzałem się pomiędzy pozostałościami budynków. Trafiłem w końcu na jakiś nie do końca zniszczony dom. Wszedłem do środka, spodziewając się tego, że znajdę jakieś przydatne przedmioty. Dach owego budynku był nadpalony, dlatego też we wnętrzu było dosyć jasno. Na ścianie spostrzegłem wiszący miecz. Był nienaruszony patrząc z tego punktu widzenia, że całe miasto legło w gruzach. Niestety nic więcej nie znalazłem. Być może wszystko inne zabrali ci napastnicy. Wyszedłem na zewnątrz. Przerażała mnie ta atmosfera, nie umiem wyjaśnić dlaczego. Tak więc ruszyłem przed siebie szukając śladów obecności mojej siostry. Po pewnym czasie trafiłem do bardzo dziwnego miejsca. Ziemia tutaj miała inną barwę, a do tego przybierała kształt koła. Nie mając zbytniego wyboru wstąpiłem na glebę o jaśniejszym kolorze. Nic się nie stało. Zacząłem chodzić po kole.
-”Kompletnie nie wiem nic... Co ja teraz mam niby zrobić?” - pomyślałem. - W tym czasie ziemia zaczęła pękać i wskutek tego spadłem na dno przepaści, która właśnie powstała. Było ciemno, jednak moje oczy po krótkiej chwili się przyzwyczaiły do panującego mroku. Znalazłem się w dużej okrągłej sali z wysokimi kolumnami podtrzymującymi sklepienie. Wstałem i otrzepałem się z kurzu. Kolumny i ściany przyozdobione były przeróżnymi malowidłami. Jedne przedstawiały postacie demonów z piekła rodem inne walczących ludzi. Natomiast w niektórych miejscach widniały namalowane rośliny i zwierzęta. Po dojściu na środek sali zauważyłem, że podłoga i sufit mają na sobie jakieś dziwne ozdoby. Obróciłem się o dokoła własnej osi, wtedy zrozumiałem, że znajduję się pośrodku wielkiego pentagramu. Zdziwiłem się dlaczego takie miejsce znajduje się pod miastem elfów. Ruszyłem przed siebie, by wyjść z tego kręgu. Lecz przy ostatniej jego linii zatrzymałem się mimo woli. Coś nie pozwoliło mi wyjść. Spróbowałem jeszcze raz, nic z tego. Nawet nie drgnąłem.
-A więc przyszedłeś... - usłyszałem kobiecy głos spoza pentagramu.
-Kim jesteś!? - krzyknąłem odwróciłem się w tę stronę, z której dobiegał głos.
-Nie poznajesz swojej siostrzyczki? - postać powiedziała to drwiącym głosem i wyłoniła się z mroku wchodząc do kręgu.
-Alice? To ty? - zapytałem, nie tracąc czujności i kładąc dłoń na rękojeści miecza.
-A któż inny mógłby to być? Alice to ja! - zobaczyłem całą postać.
Istotnie, wyglądała jak moja siostra, ale coś mi nie grało. Ona taka nie była. Podszedłem do niej powoli acz z pewnością siebie. Postać wyciągnęła łuk i skoncentrowała aurę w grocie strzały. Wypuściła strzałę. Odskoczyłem zdezorientowany i wyciągnąłem miecz z pochwy.
-Zginiesz ! - krzyknęła ze śmiechem Alice i wycelowała we mnie jeszcze jedną strzałę.
-Dlaczego chcesz mnie zabić? - zapytałem i przygotowałem się do uniku.
-Nie zauważyłeś tego jeszcze? Masz potężną i dobrą Iiyajię! Mój pan nie pozwoli żyć tym, którzy mogą się mu sprzeciwić! - wystrzeliła, tym razem prawie trafiła jednak strzała tylko mnie drasnęła. Pobiegłem z wielką szybkością do Alice i wytrąciłem ją z równowagi tak że upadła. Spojrzałem jej w oczy. Były jakby zamglone... Zmatowiałe. Od razu wyczułem, że coś jest nie tak, była zaślepiona. Odskoczyłem w ostatniej sekundzie od zrobionej przez Iiyajię mojej siostry przepaści. Ona w tym czasie wyciągnęła swój miecz i tym samym zaczęliśmy walczyć. Nie dawałem za wygraną, lecz ona także nie dawała się pokonać. Siły były wyrównane. Zwarliśmy w walce swoje miecze i popatrzeliśmy sobie w oczy.
-Poddaj się, a twoja śmierć nie będzie bolesna. - powiedziała mi w twarz.
-Nigdy! Ktoś ciebie omamił i teraz nie jesteś sobą! - krzyknąłem.
Odrzuciliśmy się tak, że każde z nas odleciało na kilka metrów. Ścieraliśmy się wielokrotnie, jednak nikt nie ustępował przeciwnikowi. W pewnym momencie ziemia pod naszymi stopami się zatrzęsła. Alice wykorzystała moją nieuwagę i zgromadziła w mieczu swoją czarną Iiyajię. Zadała mi cios mieczem w brzuch. Upadłem na kolana opierając się o swoją broń. Szybko dotykając podłoża, wprowadziłem w nie swoją aurę i tym samym z ziemi zaczęły się formować kolce. Odskoczyła, aby uniknąć ciosu. Teraz ja dostałem szansę na rewanż, zgromadziłem Iiyajię w nogach i mieczu i z zawrotną szybkością znalazłem się przy Alice i tym samym zadając jej cios w ramię. Skrzywiła się z bólu i przyłożyła dłoń do mojego brzucha odpychając mnie aurą. Poleciałem prosto na kolumnę. Uderzyłem z hałasem. W ostatniej chwili przekierowałem Iiyajię do kolumny i pomyślałem o twardych pnączach. Wtedy z niej wyleciały pnącza i zablokowały atak mojej siostry, a także unieruchomiły ją. Podbiegłem do niej zanim się oswobodziła i zadałem jej cios brzuch. Upadła na za ziemię. Stałem nad nią. Nagle podniosła głowię i zaczęła patrzeć na mnie swoim dawnym spojrzeniem. Z jej zielonych oczu zaczęły płynąc łzy. Zacisnęła mocniej dłoń na rękojeści miecza.
-Ed! Ed! Skąd się tutaj wziąłeś? - przytuliła mnie i zapytała płacząc.
-Ja przyszedłem po ciebie! - powiedziałem z troską.
Odeszła ode mnie na krok. Łzy spływały jej po policzkach. W dłoni nadała swój miecz, a drugą ręką chwyciła mnie za rękę, w której trzymałem miecz. Skierowała ostrze mojego miecza w swoje gardło.
-Edwardzie! Musisz mnie zabić, szybko! Zanim stanę się znowu jak przedtem! - krzyknęła płacząc.
-Nie, nie mogę. Jesteś moją siostrą! Przed chwilą ciebie odzyskałem i mam ciebie ponownie stracić? - rzekłem z lekkim zdenerwowaniem i smutkiem w głosie.
-Proszę! Ja już nie chcę taka być, zabijać! Zrób to dla mnie! - spojrzała na mnie prosząco, a jej łzy obficie spływały po policzkach.
Rzuciłem miecz daleko od siebie i przytuliłem z całej siły płaczącą siostrę. Odepchnęła mnie mocno, jej oczy stały się na powrót złowrogie. Z jej ciała zaczęła emanować czarna Iiyajia. Ja, nie zostając w tyle, także zacząłem gromadzić swoją aurę. Tylko, że moja była jasna, teraz całkowicie biała. Alice uformowała ze swojej demoniczne skrzydła, a na rękach długie szpony. Ja tymczasem długi smoczy ogon i skrzydła oraz trochę mniejsze szpony u rąk. Rzuciliśmy się do walki. Teraz nikt nie otrzymywał ran ciętych, przegra ten co zużyje całą swoją Iiyajię. Uderzaliśmy w siebie z całej siły i aurą odpieraliśmy swoje ataki. Uderzyłem ją swoim ogonem, ona natomiast wydłużyła swoją rękę z Iiyaji i uderzyła w moją. Pod wpływem uderzenia z palca spadł mi pierścień. Nagle straciłem całą siłę i upadłem z wielkim hałasem. Nie mogłem się poruszyć choćby o milimetr. Zapragnąłem jak najszybciej odzyskać pierścień, lecz one leżał o metr za daleko. Alice stanęła nade mną i przygniotła swoją stopą moją dłoń. Potem sięgnęła po pierścień. Patrzałem na nią z bólem na twarzy.
-To ci dodawało siły, nieprawdaż? - powiedziała.
Zgniotła pierścień w dłoni. Pozostał po nim tylko szarawy kurz. Chwyciła mnie za ubranie i rzuciła o kolumnę. Przyszykowała się do ataku i zaczęła biec w moją stronę. Dostawałem niesamowicie silne ciosy. Znowu chwyciła mnie za ubranie i odrzuciła w następną kolumnę tak mocno, aż pękła. Rozsypała się na wiele kawałków. Obrywałem nimi, a Alice unikała ich. Po minucie wszystkie opadły, a ja ledwo się wygramoliłem spod tych odłamów. Siostra podbiegła do mnie, nadal miała wiele Iiyaji w sobie, jak i tej, która emanowała z jej ciała, przyszpiliła mnie do ściany zadała cios w brzuch.
-Już nie masz siły? - zaśmiała się ironicznie.
W tej chwili pomyślałem, że nie mogę tak skończyć. Specjalnie przyszedłem tutaj dla niej i muszę jakoś sobie poradzić. Złapałem jej rękę. I odepchnąłem. Uciekłem kawałek dalej. Spróbowałem wydobyć z siebie resztkę aury, bezskutecznie. Alice już biegła w moją stronę, szykując się do zadania ostatecznego ciosu. Już była o centymetr ode mnie, jednak w tymże momencie uwolniłem trochę Iiyaji i odskoczyłem naprawdę daleko. Teraz mogłem wymyślić jakiś sposób na pokonanie mojej zaślepionej złem siostry.
-Alice, obudź się! Opamiętaj się ! - krzyknąłem do niej.
-Twojej Alice już nie ma! I nigdy nie wróci. - odpowiedziała.
Zdenerwowałem się. Przecież musi być jakiś sposób na ocalenie jej. Nie chciałem się poddać. Byłem bardzo wściekły. Z mojego ciała zaczęła emanować niesamowicie biała Iiyajia. Moją siostrę sparaliżowało. Z aury formował się wielki anioł o pięknych i długich włosach oraz skrzydłach, w prawej ręce dzierżył miecz. Poruszyłem ręką, a postać z mojej Iiyaji także zrobiła ten ruch. Tak więc teraz wiedziałem jak tym atakować. Zaatakowałem Alice uderzając pięścią anioła tam gdzie stała. Ona odskoczyła i spróbowała zaatakować wytwór mojej aury. Jej pocisk odbił się rykoszetem od powierzchni anioła i tym samym rozwalając kolumny i sufit. Wszystko zaczęło się walić. Nam jednakże nic się nie stało. Odłamy sufitu i kolumn odbijały się od naszych silnych aur. Tym razem skierowałem atak anioła w podłoże pod stopami stojącej Alice. Udało się, odskoczyła i naraziła się tą czynnością na atak zadany przeze mnie w powietrzu. Uderzyłem ją z całej siły, a dokładnie otaczającą ją Iiyajię mieczem. Opadła na ziemię i trzymała miecz nie pozwalając się mu zranić. Z całej siły odepchnęła miecz i kocim skokiem ruszyła ku twarzy anioła. Ten jednak jednym ruchem ręki zmienił kierunek jej lotu, a ta bezwiednie uderzyła o ścianę. Nagle poczułem niesamowitą aurę. Była tak przerażająca, że znieruchomiałem na chwilę. Skierowałem wzrok na mojego przeciwnika. Z jej ciała emanowała jeszcze większa Iiyajia i bardziej potężna. Formowała się ona w wielkiego demona ze skrzydłami, szponami, ostrymi zębami i długą włócznią. Siły zostały wyrównane. Tylko jak? Demon zaatakował włócznią, anioł odchylił głowę, by uniknąć zranienia prosto w nią i odtrącił mieczem broń przeciwnika po czym skierował ostrze w miejsce gdzie powinno być serce demona. Ten jednak szybko obronił się, blokując atak drzewcem włóczni po czym skierował jej grot w ciało anioła. Ten robiąc obrót znalazł się za plecami demona i uderzył w kręgosłup. Demon uniósł się wzwyż na swoich skrzydłach. To samo zrobiła druga postać, moja. Walka teraz odbywała się w powietrzu. Starcie trwało i trwało. Jednakże z każdą chwilą siła nasza słabła.
Po godzinie pentagram nad latającymi postaciami zaczął się jarzyć na czerwono. Zdziwieni wylądowaliśmy, ale nie przestawaliśmy być ostrożni w stosunku od siebie. Linie tworzące krąg stawały się coraz bardziej widoczne i czerwone. Nie wiem jak Alice, ale ja traciłem teraz szybciej siły. Próbowałem wzlecieć wyżej, ale nie udało mi się to. Coś mnie jakby trzymało. W tym samym momencie spostrzegłem, że anioł się zmniejsza. Zerknąłem na demona, on też był w tym stanie. W końcu nasze aury już prawie znikały. Mojemu aniołowi zniknął miecz i skrzydła, przeciwnikowi też tego brakowało. Nie miałem żadnego narzędzia do walki, dlatego powiodłem wzrokiem po okolicy, aby odszukać mój znaleziony na powierzchni miecz. Po chwili go odnalazłem i ruszyłem ku niemu. Nie zdążyłem, siostra go złapała przede mną i zniszczyła. Wpatrywałem się w nią. Po chwili jej ręce opadły i z oczu zaczęły lecieć na nowo łzy.
-Bracie, Ed! Zabij mnie. Tym samym zniszczysz mojego pana. Teraz! - krzyknęła.
-N...nie mogę tego zrobić! Przyszedłem tu po ciebie! - powiedziałem głośno.
-Edwardzie...- zamilkła na chwilę – Pozwól mi umrzeć jako człowiek... Gdy jestem taka jak wtedy nie jestem nim. Proszę. - ze łzami w oczach pobiegła w moją stronę z mieczem, jednak już bez emanującej Iiyaji.
Teraz była już sobą. - „Chce mnie sprowokować...” – pomyślałem. Kopnęła mnie tak, że odleciałem i uderzyłem w odłamy kolumn. Wtedy anioł z mojej aury zmienił się w świetlisty miecz. Narzędzie leżało przede mną, otoczony był światłem. Siostra wpatrywała się we mnie zdziwiona. Na kolanach poczołgałem się do broni. Wziąłem ją do prawej ręki. Wstałem i zacząłem wpatrywać się w oczy mojej Alice. - Edwardzie, zrób to, tylko tak możesz postąpić... - usłyszałem nieznajomy głos w mojej głowie. Złamałem się, choć nie wiem czy była to naprawdę moja własna decyzja.
-Alice... Walcz ze mną. Tak będzie sprawiedliwie.
-D...Dobrze. - odpowiedziała.
Walczyliśmy bardzo dobrze. Nikt nie oszukiwał, była to walka na śmierć i życie. Ona i ja także byliśmy poranieni tak, że nie wiadomo jak staliśmy jeszcze na nogach. W ostatniej chwili nasze oczy się spotkały.
-Żegnaj... Alice...Byłaś wspaniałą siostrą...Przepraszam za wszystko... - powiedziałem ledwo oddychając.
-Edwardzie...Ty byłeś najwspanialszym bratem... Żegnaj Ed... - też już nie miała siły mówić.
Opadliśmy oboje na podłoże z wbitymi w serca mieczami. Mój, świetlisty spoczywał w jej, a jej czarny w moim sercu...



Napisane jakiś dłuższy czas temu. Nie pamiętam kiedy dokładnie. Ale właśnie sobie o tym przypomniałam i postanowiłam dodać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz